Gimnazjaliści wrócili z Indii. Zobaczcie zdjęcia

0
untitled 0600
untitled 0600

Uczniowie gimnazjum z Pilchowic po raz kolejny wybrali się na szkolną ekspedycję. Tym razem odwiedzili Indie.

Kraj, w którym mieszka ponad miliard ludzi. Kraj, który powierzchnią ustępuje jedynie siedmiu innym. Kraj miliona kolorów. Kraj, w którym prócz dwóch języków urzędowych, obowiązuje dwadzieścia jeden pobocznych z ponad czterystoma dialektami. Kraj, w którym w przeciągu jednego dnia można ujrzeć całe cierpienie świata…

Indie. I my. Pilchowiccy uczniowie, z Panem Adamem Ziają i Krzysztofem Krztoniem na czele oraz mottem: CARPE DIEM.
Wszystko zaczęło się tak jak zawsze – szukanie promocji lotniczych, narada, zgoda rodziców, kupno biletów i początkowa faza organizacyjna. A w naszych głowach? No właśnie… Jak sobie wyobrazić Indie? Teraz już wiemy. Indie są po prostu niewyobrażalne. Zapachy przypraw, smród śmieci, dźwięk klaksonu, krzyk sprzedawcy herbaty i kolory – wszystkie, najróżniejsze.

Podróż do tego azjatyckiego kraju przebiegła nam raczej bezproblemowo. Pierwszą noc spędziliśmy na praskim lotnisku. Prąd – jest, toaleta nieopodal – jest, karimata rozłożona – jest.
Czegóż chcieć więcej?
Godzina 12:05 – zgodnie z planem startuje nasz samolot. Kierunek – Istambuł. Następnie przesiadka do kolejnego samolotu i… Bombaj!
Od razu po wyjściu z samolotu, na indyjskim lotnisku, wręcz buchnęło gorące, wilgotne i ciężkie powietrze, a była dopiero godzina 5 nad ranem.
Szybko zgarniamy bagaże i idziemy do najbliższej łazienki w celu „wykąpania się”. Zęby, włosy, buzie umyte – no to dalej w świat.
Z lotniska na dworzec Viktorii, po długich i męczących negocjacjach, krzykach i wymianie spojrzeń, zawożą nas dwie taksówki. Bagaże na dach, my rozdzieleni, ale cóż.
Połowa dojechała szybko i sprawnie, natomiast reszta, nie wiedzieć, jakim cudem podjechała do stacji z zupełnie innej strony, przez co konieczne było pokonanie dość sporego odcinka z plecakami pieszo. Ponownie razem byliśmy po jakiś 2 godzinach. Po zakupie zapasu wody i jedzenia ruszamy na poszukiwanie naszego pociągu do Chennai. Czeka nas długa droga – 27 godzin.

Wagony typu sleeper class – dla nas – prawie jak dom. Kuszetki całkiem wygodne, współpasażerowie uprzejmi i atmosfera bardzo wesoła. Dlatego pomimo długości trasy i ciągu dalszego braku prysznica, podróż minęła znośnie.
Pobyt w Chennai, pomimo tego, że był krótki, był również dla nas bardzo męczący.
Dwu – kilometrowy spacer w kierunku Paris Bus Station dał nam popalić.
Tam natrafiliśmy na autobus do Mahabalipuram.

Pierwszy normalny nocleg miał miejsce właśnie w tej miejscowości nad Oceanem Indyjskim. Dzień kolejny zaczęliśmy od wizyty w ,,Crocodile Bank” – miejscu, w którym znajduje się 14 z 26 istniejących gatunków krokodyli na świecie. Odwiedziliśmy także ,,Jaskinię Tygrysa” oraz zobaczyliśmy największy na świecie skalny relief. Pomimo dziwnej nazwy, miasteczko, w którym znajdował się nasz hotel, tak przypadło nam do gustu, że postanowiliśmy zostać tam na kolejne dwie noce.

Punducherry to kolejna miejscowość, do której zawitaliśmy. Jest to pozostałość po francuskiej kolonii. Piękne, nadmorskie miasteczko, wyjątkowo czyste jak na Indie, ale to wszystko z powodu istniejących blokad policyjnych odseparowujących poszczególne partie miasta od zwykłych mieszkańców.

Rameswaram – to tam rozpoczęliśmy zdobywanie głównego celu ekspedycji. 25 km od tej mieściny znajdowała się mała wioska, z której następnie mini-terenowym autobusem po piasku i wodzie dotarliśmy do miejsca w którym zaczyna się Most Adama. Cel osiągnięty! Most ten, jest mielizną łącząca Półwysep Indyjski z Cejlonem. Na jednej z bajecznych plaż naszym oczom ukazał się barwny widok – przy samym brzegu odbywała się rytualna kąpiel hinduistycznych pielgrzymów. Błękit nieba w połączeniu z turkusem toni był na tyle kuszący, że po chwili i my znaleźliśmy się w wyjątkowo ciepłej wodzie.
Nieopodal naszego hotelu znajdowała się hinduska świątynia. Z milionem ornamentów, płaskorzeźb, malowideł… labirynt niesamowicie długich korytarzy robił porażające wrażenie. Największym jednak zaskoczeniem był moment, w którym stanęliśmy oko w oko z potężnym słoniem. Nieprawdopodobne, jak wiele barw i kształtów może być w jednym miejscu.

Kolejny dzień był również pełen niesamowitych wrażeń (jak też zresztą każdy w Indiach). Rybacka wioska, łodzie rozsypane po wybrzeżu jak kolorowe koraliki, rybacy rozplątujący sieci w pełnym skupieniu, gdzieniegdzie śledzące nas ciekawskie spojrzenia… Trafiliśmy do miejscowej szkoły, z początku nieśmiałe dzieci szybko się do nas przekonały, uśmiechom i radości nie było końca. Surowe ściany, klepisko, ogromne tablice, a na nich trudne matematyczne równania… na pożegnanie dostali od nas cukierki dla umilenia nauki.
Ostatni wieczór w Rameswaram był bardzo pozytywny. Do tańca porwali nas hinduscy pielgrzymi. Śpiewom i zabawie nie było końca.

Jedziemy dalej już na zachód południowej części Indii.
Jako pierwsza – czterogodzinna jazda autobusem do Muduraju, a tam? Cóż… nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli. Zwiał nam autobus. Następny dopiero za 8 godzin, a dla nas każda chwila jest bezcenna. Kombinujemy i wykombinowaliśmy. Samochód osobowy – 8 osobowy, dokładniej. A nas jest dziesiątka, plus 10 wielkich i 10 małych plecaków. Niewykonalne? A jednak! Na dachu auta powstała ogromna wieża z naszych bagaży, poupychaliśmy się jakoś w środku i jedziemy!
Wyprzedzanie na czwartego na zakrętach i skrzyżowaniach, ciągły strach o jadące na dachu plecaki, po pewnym czasie już mokre. Tak. Dopadła nas ulewa. Przy wjeździe do stanu Kerala, w deszczu i ciemności pojawia się problem. Nasz szalony kierowca nie dostaje pozwolenia na przejazd, ponadto psuje mu się klakson (czyli najważniejszy element każdego indyjskiego pojazdu). Znalazł on jednak dla nas zastępstwo. Bardzo miłego i spokojnego Pana, który od samego początku zdobył naszą sympatię. Po kłótni obu kierowców, lamencie pierwszego i tłumaczeniom drugiego, po przerzuceniu bagaży, przemoczeni i zmęczeni ruszamy dalej. Po drodze wstępujemy do domu naszego wybawiciela na herbatkę. Rodzinna i ciepła atmosfera szybko stawia nas na nogi.
Trasę kończymy około 2 w nocy. I znowu kierowca nas ratuje – wykonuje kilka telefonów i już po chwili mamy hotel na naszą kieszeń.

Rano spacerujemy po Fort Koczin i podziwiamy poportugalską kolonialną architekturę.
Na straganach wzdłuż wybrzeża świeże owoce morza wyłowione za pomocą chińskich 600-letnich sieci rybackich.
Jest niedziela, dlatego postanowiliśmy udać się na mszę do pobliskiego kościoła. A także pomodlić się przy grobie Vasco da Gammy.
Następnego dnia coś innego – rejs po plątaninie keralskich rozlewisk. Zieleń, cisza, spokój, wręcz rajskie widoki i… gra w kenta. Odpoczynek idealny! Na domiar dobrego obiad w środku dżungli.

Przetransportowaliśmy się różnymi środkami lokomocji do kolejnego stanu – Goa, a dokładnie miasteczka Anjuna. Hipisi, luz, specyficzny klimat i deszcz. Bez przerwy. Leje i leje. Na targu przy klifach zrobiliśmy ostatnie pamiątkowe zakupy. Targowaliśmy się ostro i skutecznie.
W czasie pobytu w Goa zwiedziliśmy jego nową, a także starą stolicę, odwiedziliśmy kilka kościołów, muzeum i zaczęliśmy się pakować, bo przecież wyjazd tuż, tuż.
No to teraz do Pandżin, a później nocny autobus do Bombaju.

Na miejscu byliśmy około godziny 8, pozostawiliśmy bagaże na Victoria Station i poszliśmy w miasto!
Bombaj to najbardziej zaludnione miasto Indii… No i to również dostrzegliśmy. Wszechobecny, typowo indyjski chaos rzucał się w oczy na każdym kroku. Gdzieniegdzie przebiegał szczur, nad głowami latały nam wrony, no i padał deszcz…
Omijając kałuże, zaintrygowani tamtejszą prozą życia podążaliśmy w kierunku olbrzymich wrót Indii.
Ostatnie zetknięcia z miejscowymi, ostatnie uśmiechy, spojrzenia… Żegnamy się z Azją!
Idąc z powrotem na stację kolejową słyszymy radosne śpiewy dochodzące z kościoła. No to wchodzimy! Życzliwość i pozytywne nastawienie baptyzmów prawdziwie nas wzruszyło i naładowało energią!
Kobiety mieszkające w Indiach budziły ogromny szacunek. Stale męczone przez wysokie temperatury i wilgotność, brak jedzenia, ciężką pracę, zawsze jednak potrafią zdobyć się na piękny i szczery uśmiech. Pomimo faktu, że, przykładowo, na głowie niosą misę pełną cegieł, kawał drewna, czy garnek z ryżem, ubrane w barwne Sari, z bindi na czole, wyglądają na zadbane i pełne pozytywnej energii.

Przed nami długa droga powrotna.
Taksówkami dojechaliśmy na lotnisko, gdzie ochrona nie pozwoliła wejść nam do środka, ponieważ było o wiele za wcześnie do odlotu. Byliśmy zmuszeni czekać przed wejsciem głównym do terminalu. Tam zmęczeni rozłożyliśmy karimaty i mogliśmy odpocząć.
Dolecieliśmy do Pragi około godziny 18.
No to teraz musimy dostać się do centrum i znaleźć nasz, już wcześniej zarezerwowany nocleg w schronisku.
Do późnego wieczoru zwiedzaliśmy malownicze praskie uliczki i podziwialiśmy uroki odbijających się świateł w wodzie przy Moście Karola!

15 lipiec! Pora na powrót do domu i polskiej rzeczywistości. Pociągiem planowo mieliśmy dojechać do Bohumina, lecz sprawy się skomplikowały. Gdy podeszła do nas Pani konduktor i oznajmiła, że na trasie wystąpił wypadek, a my dojedziemy tylko do Ostrawy i później taksówkami do dworca w Bohuminie, byliśmy w szoku! Tam już czekali na nas stęsknieni rodzice, którzy przywitali nas czułymi uściskami. Nasza reakcja po powrocie była przeróżna… Cisza, płacz, radość i śmiech w jednym.

Te trzy tygodnie w Indiach nauczyły nas wiele pokory i z pewnością nas trochę odmieniły. Nasze poglądy, charakter, osobowość. Taka wyprawa to też podróż w głąb siebie, spotykając się z innymi ludźmi, zmagając się z trudnościami wzrasta nasza świadomość i kształtuje się nasz charakter.
Takie podróże wiele wnoszą w nasze życie, nabiera ono kolorowych barw i patrzymy na nie pozytywniej… Z uśmiechem na twarzy korzystamy z każdej chwili i cieszymy się nią!

Autorzy:
Justyna Reginek i Karolina Wieczorke

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments