Katowice, dworzec autobusowy, piąta czterdzieści rano, na zewnątrz bardzo zimno, ale na sercach pilchowickich uczniów robi się ciepło, za kilka minut rozpocznie się kolejna odsłona projektu Szkolna Ekspedycja.
Jeszcze tylko pożegnanie z rodzicami, sprawdzenie dokumentów, załadowanie bagażu do luku autobusu i w drogę – kierunek Warszawa Okęcie. Na lotnisku meldujemy się o dwunastej, do odlotu mamy około 3,5h.
Rozpoczynamy tworzenie jednego wspólnego dużego bagażu, który zostanie odprawiony, pozostałe rzeczy traktujemy jako bagaż podręczny lub zakładamy na siebie. W ten sposób zaoszczędzamy jakieś 600 zł, biorąc pod uwagę lot powrotny nasze oszczędności to już 1200 zł. Po trzech godzinach lotu lądujemy w Gruzji, na lotnisku w Kutaisi. Przestawiamy zegarki o trzy godziny do przodu i nagle mamy już 21:30. Noc postanawiamy spędzić na lotnisku, miejscu dobrze nam znanym z innej ekspedycji, generując tym samym kolejne oszczędności. W holu głównym znajdują się duże, miękkie kanapy, na których rozbijamy obóz. Udaje nam się umówić z właścicielem marszrutki, by odebrał nas o piątej rano. Ustalamy cenę i dobijamy targu, a kierowca informuje nas, że będzie czekał całą noc w swoim pojeździe przed lotniskiem. Wymieniliśmy jeszcze walutę – euro na lari, by mieć czym zapłacić za usługę. W szczycie sezonu na tym lotnisku sypia bardzo dużo ludzi, gdyż przyloty są zazwyczaj późnym wieczore, a odloty wczesnym rankiem. Tym razem jesteśmy tylko my i około dwudziestu uzbrojonych po zęby policjantów oraz kilka osób obsługi. Jest ciepło, czysto, bezpiecznie, toalety są blisko, wygodniej niż w niejednym hotelu.
Po dwóch i pół godzinie drogi marszrutką docieramy do Batumi. Jest siódma rano i nadal ciemno, postanawiamy przejść się po nadmorskiej części miasta. Podczas spaceru zauważamy spore zmiany od ostatniej wizyty. Miasto ciągle się rozbudowuje, powstają nowe wieżowce, na ulicach palmy i mnóstwo miejsc gdzie można usiąść, odpocząć i napić się wody. Zjadamy gruzińskie śniadanie – chaczapuri i jedziemy do granicy z Turcją, do której mamy jeszcze około 25 km.
Turcja wita nas słońcem, jest około 17 stopni Celsjusza, wymieniamy walutę i dalej w drogę do Trabzonu, pierwszego miasta na naszej liście. To właśnie tutaj zjadamy naszego pierwszego kebaba, dania o wielu obliczach, z którego słynie Turcja. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że będzie to najtańszy posiłek na mieście i że dane nam będzie jeść go kilka razy dziennie. Kebab podawany jest bardzo często z Ayranem (popularnym jogurtowo-wodnym napojem o słonym smaku). Trabzon to nasza baza wypadowa do położonego o około 50 km na południe Monastyru Sumela. Monumentalna, niemal przyklejona do skalnej ściany budowla z naściennymi malowidłami i freskami otoczona gęstym lasem zapewnia niesamowity nastrój tajemniczości. Rozczarowuje nas jednak fakt, że tylko niewielki fragment obiektu udostępniono do zwiedzania. Wracamy do Trabzonu, spacerując po mieście natrafiamy na fragmenty murów obronnych, odwiedzamy także stadion Trabzosporu – jednej z czterech najbardziej utytułowanych drużyn ligi tureckiej. Szybko zauważamy, że na wszystkich banknotach znajduje się ta sama postać Mustafa Kemal – pseudonim Ataturk (Ojciec Turków). Jego pomniki spotykamy na każdym skwerze, jest to najważniejsza osoba dla wszystkich Turków, człowiek który sprawił, że Turcja jest bliżej Europy niż Azji. Dzięki jego reformą w Turcji wprowadzono między innymi kalendarz gregoriański, alfabet łaciński, oczyszczono język turecki z słów pochodzenia arabskiego i wprowadzono nazwiska. Ograniczył też w znacznej mierze rolę islamu w polityce państwa. Za jego rządów wprowadzono obowiązkowe nauczanie kobiet, a także ustawy gwarantujące im równość społeczną i polityczną, promowano też zachodni styl ubierania się.
Ruszamy w dalszą drogę, kierunek Tokat, wybieramy nocny autobus, by połączyć przejazd i nocleg. Autobusy w Turcji są na bardzo wysokim poziomie, czyste, nowoczesne, każdy pasażer ma do dyspozycji swój monitor z videoteką i Internetem. Podczas jazdy oferowane są napoje i drobny poczęstunek. Cena przejazdów jest dość wysoka, w szczególności gdy decydujemy się by wysiąść np. w połowie trasy bo płacimy prawie jak za całą. Dojeżdżamy o około trzeciej trzydzieści w nocy, postanawiamy odczekać do świtu na dworcu, wchodzimy w śpiwory i zasypiamy. Po przebudzeniu okazuje się, że dworzec się wypełnił i mamy sporą publikę, która się zastanawia kto leży w kokonach na ich dworcu. Ubieramy się i zwijamy obozowisko. Rozpoczynamy szukanie hotelu, wg. tego samego schematu co zawsze – dzielimy się na dwie grupy, ta większa zostaje z bagażami, a druga z przewodnikiem w reku, ulica po ulicy szuka napisu hotel lub otel. Po godzinie orientujemy się, że nie jest dobrze, hotele opisane w przewodniku jako tanie teraz już są drogie lub bardzo drogie. W tym samym czasie druga część ekipy siedząc przed jedną z kawiarni zostaje zauważona przez pracownika szykującego lokal do otwarcia. Zostają zaproszeni do środka, poczęstowani herbatą zamówioną z sąsiedniego lokalu i dostają hasło do wifi, po czym miły pan zniknął na około trzydzieści minut pozostawiając lokal pod ich opieką. Nie znajdując żadnego odpowiadającego nam noclegu, pozostaje nam sprawdzić ostatni hotel z przewodnika, z mało zachęcającym opisem „Naprawdę obskurny hotelik, jeśli się ktoś zdecyduje na nocleg, lepiej niech nie zagląda do łazienki”. Mamy cichą nadzieje, że standard i co za tym idzie cena tego hoteliku się nie zmieniły. Gdy docieramy na miejsce widzimy, że w środku wygląda jakby był opuszczony od dawna, ale recepcja funkcjonuje, a miły pan oprowadza nas po obiekcie. Pokoje całkiem przytulne, trochę może zimno, ale łazienki hmm… to chyba niewłaściwe słowo, pomieszczenia z umywalką i stojącą toaletą nie zachęcają do korzystania, prysznica brak. To tylko jedna noc, damy radę, a wszystko to po to by dojechać do Jaskini Ballica. Oddalonea od Tokatu o około 26 km, to główny cel naszej ekspedycji, który osiągnęliśmy nazajutrz. Siedmiopoziomowa jaskinia, z ogromną ilością form naciekowych, podziemnymi jeziorami zrobiła ogromne wrażenie na wszystkich. Główny cel osiągnięty! W przeszłości bywało z tym różnie. W drodze powrotnej spotkało nas jeszcze małe nieporozumienie z taksówkarzem co do ceny za przejazdu, z finałem na komisariacie, zakończone kompromisem. Wszystkim Turkom wydaje się, że ich piękny język jest międzynarodowym i lubią opowiadać, tłumaczyć i doradzać turystom.
Następnym miastem, które odwiedziliśmy była oddalona o trzy godziny jazdy autobusem na północny zachód – Amasya. Nocleg znajdujemy w 200-letnim budynku, który niedawno przeszedł renowację. Miasteczko posiada przepiękną starówką i położone jest wśród szczytów Gór Pontyjskich, w których skale wykute są groby królów Pontu. Wybraliśmy się tu na zdobycie okolicznego szczytu z ruinami zamku. Kosztowaliśmy także innych tureckich przysmaków np. corby (zupy), w jej cenie można mieć dwa kebaby w bułce, lachmandzuma – tureckiej pizzy (placek z mięsem mielonym i sosem) oraz wielu innych potraw podawanych na zmianę z serem lub mięsem. Pierwszy raz napotykamy na problem z zakupem biletów autobusowych, najbliższe wolne miejsca są za trzy dni, a my chcemy już kolejnego dnia jechać dalej. Przeglądamy oferty mniej renomowanych firm i znajdujemy miejsce na nocny autobus do Istambułu, z którego doradzono nam abyśmy wysiedli w połowie trasy, godzinę od naszego kolejnego celu. Bilet oczywiście musimy kupić na całą trasę. Druga trzydzieści w nocy autobus zatrzymuje się, zostajemy obudzeni i poinformowanie, że to już Gerede i pora na nas. W pośpiechu wysiadamy i szok, miasto jest białe, temperatura poniżej zera stopni, a kilka godzin wcześniej plus piętnaście i słonko. Autobus odjeżdża, a za nim wyłania się otogar (dworzec autobusowy), tym razem nie tak nowy i ładny jak poprzednie, dodatkowo główne wejście zamknięte. No to mamy problem. Na szczęście boczne drzwi udało nam się otworzyć, w środku dwie osoby i bardzo zimno. Autobus do Safranbolu mamy dopiero o siódmej trzydzieści, postanawiamy więc wejść w nasze śpiwory tylko tym razem w pełnym ubiorze. Staramy się jeszcze zamknąć boczne drzwi do dworca, ale brakuje w nich szyby dlatego jest tak zimno. Rano budzi nas ekipa sprzątająca przywitaniem „salam alejkum”, odpowiadamy „alejkum salam”.
Ósma trzydzieści dojeżdżamy do Safranbolu, transfer z dworca autobusowego do centrum miasta i zaczynamy poszukiwania hotelu, tym razem wcześniej zarezerwowanego przez internet. Tureckie dworce autobusowe są położone zazwyczaj poza miastem, ale w cenie biletu jest transfer z i na dworzec. Najstarsza część Safranbolu jest zapisana na liście UNESCO. W czasach historycznych miejsce to słynęło z uprawy szafranu, dzisiaj znane jest głównie za sprawą 1008 bardzo dobrze zachowanych, tradycyjnych budynków osmańskich, a w jednym z nich mieszkamy my. Jest to swego rodzaju żywy skansen. Kolejnego dnia wybraliśmy się pieszo na około 20 km spacer, w jedną stronę cały czas pod górkę do Incekaya su Kemeri. Jest to przełom rzeczny, na którym zbudowano kamienny most. Widok przepiękny. Kolejny raz postanawiamy podróżować nocą, tym razem udajemy się do Istambułu, ostatiego punktu na naszej tureckiej mapie.
Docieramy o szóstej rano do tego największego miasta w Turcji, czternastomilionowej metropolii, położonej na dwóch kontynentach (są tylko dwa takie miasta na świecie, drugie na Uralu). Po raz drugi w trakcie tej podróży zdecydowaliśmy się na wcześniejszą rezerwacje noclegu przez Internet. Korzystamy z dużych promocji pozasezonowych, dzięki którym możemy wynająć apartament (prywatne mieszkanie) w cenie miejsca w sali wieloosobowej w hostelu. Dla nas ważna rzecz to kuchnia, możemy sami gotować i ograniczyć koszty utrzymania, a zaoszczędzone środki zagospodarować na bilety wstępu, które w Istambule są bardzo wysokie. Ekspedycja uczy sztuki kombinowania, by jak za najmniejsze pieniądze zobaczyć jak najwięcej. Pogoda przestała nas rozpieszczać, jeszcze kilka dni wcześnie było tu około 20 stopni Celsjusza, a teraz blisko zera i śnieg z deszczem na zmianę. Odwiedzamy Hagie Sophie (kościół Mądrości Bożej), Błękitny Meczet, starożytną Cysternę (podziemny sztuczny zbiornik na wodę), dwa okoliczne targi, na których zaopatrujemy się w pamiątki. Trafiamy na pozostałości fortyfikacji obronnych Konstantynopola, przypadkiem odwiedzamy też nietypową wystawę, której motywem przewodnim był krawat. Z zewnątrz podziwiamy także Wieżę Galata, Pałece: Topkapi i Dolmabahce oraz przepływamy promem przez Cieśninę Bosfor na azjatycką stronę miasta podziwiając we mgle dwa mosty łączące Europę i Azję. Jeszcze wieczorny spacer wzdłuż Morza Marmara i pora na drogę powrotną do domu.
W godzinach popołudniowych samolotem udajemy się do Budapesztu, dalej wynajętym busikiem z kierowcą do Bratysławy, skąd o północy mamy autobus do Katowic. W Gliwicach meldujemy się po 22 godzinach od wyruszenia z Istambułu. Szkolna Ekspedycja VIII zakończona!
Autor: Adam Ziaja
Zdjęcia: Archiwum Szkolnej Ekspedycji
W ekspedycji uczestniczyli:
Zofia Młotkowska – młodzieżowy kierownik wyprawy, uczennica klasy pierwszej turystycznej
Liwia Szafruga – uczennica klasy pierwszej turystycznej
Magdalena Hrynyszyn – uczennica klasy pierwszej
Patrycja Honysz – uczennica klasy trzeciej, 3 ekspedycja
Szymon Starościk – uczeń klasy trzeciej, 3 ekspedycja
Krzysztof Krztoń – opiekun,
Adam Ziaja – kierownik wyprawy
żałosne
zżera cię zazdrość?
świetny opis, super wyprawa!